- To zły pomysł… -
mruknął Jake.
- Ale dziadku, nie
lepiej byłoby wziąć Blue? Ta dziewczyna myślała, że chcemy ją co najmniej
zamordować, ona na pewno…
- Co? – przerwał
Leonowi staruszek.
Podniósł gwałtownie
głowę a kosmyki popielatych włosów podskoczyły razem z nią. Zmarszczył oczy
patrząc na miejsce, gdzie stali jego wychowankowie. Dopiero po chwili
przypomniał sobie o okularach, które tak zaciekle czyścił i włożył je na nos.
- Ach, wy jeszcze tutaj
jesteście? – zdziwił się.
Podrapał się w głowę,
przerzucając wzrok z jednego chłopca na drugiego. Marszczył pomarszczone czoło
zastanawiając się nad czymś zaciekle. Kilka razy mruknął przeciągle, poczym
znów drapał się po głowie.
- Już wiem! –
wykrzyknął uradowany – Zrobię wam plakietki, wtedy będę wiedział, który jak się
nazywa!
Nie zważając na
zażenowane spojrzenie Jake, odchrząknął i spojrzał na Leona poważnym wzrokiem.
- Czemu więc, Jake…
- Leon – poprawił go
chłopiec
- Leon, myślisz, że was
nie lubi? Myślę, że świetnie się dogadacie!
Staruszek znów zdjął
okulary i na powrót zaczął je czyścić uśmiechając się głupkowato, mrucząc coś o
plakietkach.
- Włamaliśmy się jej do
mieszkania…
-…uprowadziliśmy…
-…i podtruliśmy –
wymieniali na przemian robiąc jeszcze większy zamęt w głowie mężczyzny.
- Zdarza się, zdarza… -
mruknął kiwając lekko głową staruszek.
- Ale dziadku… - podjął
próbę Jake.
- Przepraszam chłopcy,
obiecałem, że… Jak jej… Nieważne, nieważne. Będzie pod jak najlepszą opieką,
więc proszę zajmijcie się nią najlepiej jak umiecie. Ach, i przyprowadźcie ją
do mnie, chciałbym ją poznać, ale nie dzisiaj… Dzisiaj już nie. O! Jutro będzie
dobrze. Jutro przed śniadaniem możecie przyjść.
Tylko
brak czegoś ciężkiego powstrzymywał Jake przed rzuceniem owym czymś gdzieś
daleko. Pod ręką miał tylko Leona, a rzucać własnym bratem nie było najlepszym
rozwiązaniem. Pomysł dziadka wcale mu się nie podobał. Mało tego, tylko ich
pomylony dziadunio mógł wpaść na coś tak idiotycznego.
- Do domu starców go
wywiozę, przysięgam…
W przeciwieństwie do
brata, Leon przyjął rozkaz opiekuna spokojnie. Może nie tyle spokojnie, co go
to po prostu nie obchodziło. Wystarczy, że dziewczynie nic się nie stanie, nie
muszą się z nią od razu spoufalać. Znajdą jej jakieś zajęcie i z głowy.
- Leon?
- Hym?
Starał się zignorować
tą nutę troski w głosie brata, nie patrzeć mu w oczy, kiedy będzie mówił, że
wszystko w porządku. Powoli zaczynało go już to denerwować. Skoro mimo wszystko
mówi mu, że jest dobrze, niech zrobi mu tą przysługę i w końcu uwierzy. Nie
jest wcale tak łatwo okłamywać najważniejszą sobie osobę.
- Coś się stało?
- Co niby miało się
stać?
Laurel otworzyła
raptownie oczy. Nie pamiętała, co wywołało przyśpieszony oddech, kropelki potu
na karku, jednak wciąż czuła jak koszmar rozchodzi się po jej umyśle. Podniosła
się na łóżku ściskając w dłoniach kołdrę. Pokój, w którym leżała przypominał
salę szpitalną. Po swojej lewej stronie miała umywalkę oraz drzwi. Po prawej
zaś jeszcze jedno łóżko zaścielone białą pościelą. Ściany miały delikatny
zielony kolor, a podłoga została wyłożona szarym limoneum. Na ścianie
naprzeciwko niej świeciły się dwie lampy naścienne, jedyne źródło światła. W
pokoju nie było żadnego okna, jednak nawet tego nie zauważyła. Spojrzała na swoje
ręce, dotknęła twarzy i głowy. Wszystko jest na miejscu. Może to wszystko jej
się przyśniło? Całe to porwanie było tylko marzeniem sennym. Co w takim razie
robi w szpitalu? Może jak wracała do domu miała jakiś wypadek … Tak, tak, tak
na pewno musiało być. Uspokajając się tą myślą wysunęła stopy spod kołdry, aby
stanąć na posadzce. Nigdy nie myślała, że myśl o wypadku będzie dla niej taka
pocieszająca. W tej samej chwili drzwi do pokoju się otworzyły i weszły przez
nie dwie postacie. Dziewczyna od razu rozpoznała swoich oprawców. W pierwszym
momencie chciała gdzieś uciec, jednak potrafił tylko przysunąć się jak
najbliżej ściany i schować głowę między kolanami.
- Jesteś w szkole –
rzekł Jake – Kilkaset metrów pod ziemią.
W odpowiedzi Laurel
jeszcze mocnej zacisnęła ręce wokół głowy.
- Nie znam was -
szepnęła.
- Wszystko jedno.
Staruszek kazał nam ciebie tutaj sprowadzić i pilnować, abyś była bezpieczna.
Nie obchodzi mnie, co o nas myślisz. To jest szkoła Zabójców i masz nas
słuchać, rozumiesz?
Jake jednak nie uzyskał
odpowiedzi. Laurel była zbyt przerażona, aby to wszystko analizować. Nigdy nie
słyszała, o żadnej szkole Zabójców. Poczuła jak czyjeś palce wplatają jej się
we włosy tuż przy skórze, a później ktoś mocno za nie ciągnie zmuszając ją tym
samym do podniesienia głowy.
- A teraz się
przebierz, ogarnij i mnie więcej nie denerwuj, bo, pieprzyć staruszka, zostawię
cię tutaj samą i dnia nie przeżyjesz.
Kiedy chłopcy wyszli,
Laurel wciąż siedziała skulona. Miała kompletny mętlik w głowie. Chcieli ją
porwać, aby ją chronić? Gdzie jest jej matka? Pewnie będzie się martwić. Musi
wrócić do domu, tylko jak? Jest pod ziemią? Tak powiedział tamten chłopak, ale
czy może mu wierzyć? Czemu miałby kłamać? Kim on są? Nie zna ich.
Podniosła głowę z nad
ramion. Na końcu łóżka leżało złożone w kostkę ubranie. Stanęła na podłodze i
jeszcze trochę chwiejnie podeszła pod przyniesione dla niej rzeczy. Wzięła w
dłonie białą koszulę z krótkim rękawkiem. Następnie ciemno szary pulower bez
rękawów, jaśniejszą spódnicę i w takim samym kolorze krawat oraz ciemniejsze
pończochy. Nałożyła na siebie mundurek, a koszulę, którą miała na sobie
odłożyła na łóżko. Pod nim stały zwykłe, wkładane buty w tym samym kolorze, co
spódnica. Umyła twarz i ręce w umywalce. Spojrzała na siebie w lustrze,
uśmiechając się delikatnie.
- Co ty taka
przestraszona? – spytała szeptem.
Wytarła kropelki wody w
twarzy. Stanęła przy drzwiach. Nie zna ich, ale jak będzie ich słuchać wszystko
będzie dobrze, tak? Pozwolą jej wrócić do domu, prawda?
Korytarz niewiele
różnił się od sali, w której przed chwilą się znajdowała. To samo szare limoneum,
ten sam odcień ścian oraz tak samo chłodne przyjęcie bliźniaków. Również mieli
na sobie mundurki, tylko zamiast swetrów mieli nałożone blezery. Czyli jednak
jest w szkole.
- Masz z nikim nie
rozmawiać, rozumiesz? I o nic nie pytaj –pouczył Jake i nie czekając na
odpowiedź ruszył korytarzem.
Dziewczyna podreptała
za chłopcami. Koniec korytarza się rozszerzał. Była tam umiejscowiona recepcja.
Kobieta za biurkiem nawet na niech nie spojrzała, kiedy wychodzili, zajęta
wypełnianiem formularzy. Bliźniacy już wcześniej poinformowali ją o rozkazach.
Wyszli przez duże, dwuskrzydłowe drzwi z ciemnego dębu. Zdawało się jakby ten
kawałek drewna oddzielał dwa światy. Chłodne korytarze szpitala, od ciepłych
korytarzy szkolnych. Właściwie z korytarzami szkolnymi miały niewiele
wspólnego. Ciemna, drewniana podłoga była utrzymana w jak najlepszym stanie,
bez najmniejszego pyłka. Ściany wydawały się być świeżo pomalowane na bordowy
kolor. Chociaż pod sufitem, co jakiś czas wisiały długie żyrandole ze zdawałoby
się prawdziwymi, czarnymi świecami, które ze względów praktycznych zrobione
były z plastiku, źródłem światła były półokrągłe lampy ścienne rozstawione co
kilka metrów. Idąc korytarzem nie spotkali nikogo. Zważając na porę oraz piętro,
na którym się znajdują, było to do przewidzenia. Dziewczyna dziękowała w duchu,
że nie ma okazji poznać tutejszych uczniów. Jej życie towarzyskie nigdy nie
było zbyt bogate i nie chciała tego zmieniać w takim miejscu. Korytarz biegł
jeszcze daleko, jednak w miejscu gdzie się znaleźli zostały wybudowane schody i
właśnie tam szli, na dół. Zeszli jedno piętro niżej, lecz schody ciągnęły się
jeszcze bardzo głęboko w głąb ziemi. Już na tym etapie zaczęły się pierwsze
problemy.
Problemem był
niejaki Christopher Hyökkäys, świeżo upieczony Zabójca rangi AA. Jako że była
to druga najwyższa ranga chłopca rozpierała duma, ale również pycha. Widząc
materiał do zaczepki szybko zmobilizował się do działania. Nie mógł przecież
popuścić trojgu uczniom na JEGO korytarzu. Tak naprawdę korytarz był własnością
szkoły, ale Chris wiedział swoje. Przechodząc obok Leona uderzył go barkiem,
najlepiej jak tylko umiał, a umiał dobrze. Lata treningów zrobiły swoje.
- Uważaj jak chodzisz.
Debil – mruknął Christopher na tyle głośno, aby bliźniacy usłyszeli.
Leon spojrzał na
chłopaka. Zielone oczy zalśniły groźnie. Dawno nikt tak do niego nie
powiedział, za dobrze wiedzieli jak do się może skończyć.
- Radziłbym przeprosić.
Ale czy trzeba od razu
się na wszystkich rzucać? Jak ładnie przeprosi, może mu odpuści. On. Jake to
już inna sprawa.
- Dlaczego miałby
ciebie przepraszać? – spytał Chris z drwiną i wykorzystując fakt, że Laurel
stoi obok przysunął się do niej – Pierwszak, co? Całkiem ładniutka jesteś.
Dziewczyna cofnęła się
prosząc w myślach by jej dotychczasowi oprawcy coś zrobili. Długo nie musiała
czekać. Nawet Zabójca z tak wysoką rangą jak AA niewiele zdziała, kiedy ktoś
przystawia mu broń do twarzy, a Leon właśnie to robił. Laurel niewiele go
obchodziła, ale nienawidził, jak ktoś go jawnie ignoruje. Jake również wyciągnął pistolet. Zrobił to
bardziej dla zasady, która mówiła, żeby zawsze stać po stronie brata.
Christopher miał więc nie lada problem, ponieważ tuż przed twarzą miał lufy
dwóch pistoletów. W tym momencie zrozumiał swój ogromny błąd. Nie musiał znać
bliźniaków, wystarczyło, że nosili przy sobie broń i to nie byle, jaką. Nikt z
uczniów nie ma pozwolenia na używanie boni palnej. Uzbrojenie dostają przy
przygotowaniu do misji, później jest im odbierane. Zasada ta nie dotyczy jednak
trójki uczniów, którzy mogą nosić ją cały czas przy sobie.
- Przepraszam, ja… ja…
już nigdy… - jąkał się chłopiec.
Kropelki potu wystąpiły
mu na czole, harde spojrzenie diametralnie się zmieniło. Laurel stała z boku
obserwując całą sytuację. Zaczęła się zastanawiać, kim tak naprawdę są
bliźniacy. Jednocześnie trochę podniosło ją na duchu to, że nie tylko ją
traktowali z lekceważeniem.
- Nie będzie następnego
razu – rzekł Jake z poważną miną.
Chris zacisnął powieki
pewny, że zaraz nastąpi najgorsze. Tą najgorszą rzeczą okazał się lewy sierpowy
Leona.
- Szkoda naboi –
stwierdził chłopak chowają broń w kaburze schowaną pod blezerem z lewej strony.
- Wkurzają mnie takie
typki – rzekł Jake na powrót rozpoczynając przerwany marsz, nie zwracając uwagi
na kulącego się pod ścianą Christophera.
Punktem
docelowym ich podróży okazała się stołówka, a właściwie pomieszczenie do niej
przyległe. Chłopcy mięli rzędy stołów i krzeseł, przechodząc do metalowych
drzwi. Weszli do kuchni, gdzie krzątała się kobieta, w białym fartuchu. Gdy
zobaczyła chłopców od razu oderwała się od wycierania blatu.
- No, wreszcie
jesteście! Na kolacji was nie widziałam, myślałam, że ten stary pryk znowu was
gdzieś wysłał – rzekła kobieta podbierając się pod boki.
- Mieliśmy coś do zrobienia
– odparł Jake rozglądając się po kuchni.
-No, ale siadajcie,
zaraz wam coś dam. – kobieta rzuciła ścierkę na blat i zabrała się za
penetrację jednej z lodówek.
W głębi pomieszczenia,
tuż koło drzwi do spiżarki stał okrągły stolik z czterema krzesłami. Chłopcy
usiedli przy nim, również Laurel nie wiedząc, co ze sobą zrobić zajęła miejsce
obok nich, w ten sposób, że miała jednego ze swojej prawej, a drugiego z lewej
strony, a kuchnia była za jej plecami.
- Chłopcy, a czemu wy
mi panny nie przedstawicie? – spytała kobieta stawiając tacę z kanapkami i dzbanek
soku.
- Nawet nie wiem jak
się nazywa – stwierdził Jake biorąc jedną z kanapek.
- No, chłopcy, tak nie
można. Kto to widział, żeby chodzić z taką ładną panną i nie znać jej imienia?
– kobieta znów podparła się pod boki kręcąc głową z niezadowoleniem.
- To się zapytaj –
zaproponował Leon.
Kobieta podeszła do
dziewczyny, ponieważ do tej pory stała za jej plecami.
- Jak się dziecko
nazywasz, bo od tych niewdzięczników niczego się nie dowiem? – spytała.
- Jakich
niewdzięczników? Ostatnio kwiatki ci kupiłem – przypomniał Jake.
- Ciekawe, kto tych
niewdzięczników wychował? Ej, Mary, zapomniałaś o szklankach – dodał Leon.
- Nie słuchaj ich –
rzekła kobieta machając ręką na chłopców.
- Laurel, proszę pani –
odpowiedziała dziewczyna i zaraz zdała sobie sprawę, że złamała zakaz
bliźniaków.
Nie wydawało się jednak,
aby się tym przejęli. Leon poszedł po szklanki, a jego brat kończył tacę z
kanapkami.
- Jaka pani? Mary mi
mów, jak wszyscy. Laurel… Dziwne imię, znaczy takie… Niespotykane, no. Jak ci
będą dokuczać to tam śmiało ich czymś twardym…
- Uspokój się Mary i
kanapki się skończyły – przerwał jej Jake.
Leon rozstawił szklanki
nalewając do każdej soku. Spojrzał na kobietę obok. Ciągłe przebywanie w kuchni
sprawiło, że ważyła więcej niż powinna. Włosy miała czarne, kręcone, wpadające
na twarzy.
- Co? – spytała Mary
patrząc małymi czarnymi oczami na Leona.
- Nic, nic – odparł
chłopak przystawiając szklankę do ust.
Kobieta podeszła do
lodówki wyciągając kolejną porcję kanapek. Postawiła ją na stole i usiadła na
wolnym krześle.
- Ładne masz te włoski,
też takie jasne, niespotykane. Laurel… ładne imię. No, ale czemu nie jesz? Toż,
musisz być głodna. A może ty, na jakiej diecie jesteś? Nie masz, co się
odchudzać, ty za chuda jesteś – kobieta przysunęła dziewczynie talerz z kanapkami.
- Nie, ja…
- Jak nie chce to niech
nie je – przerwał Laurel Jake.
- No i czemu takie
rzeczy mówi? – oburzyła się kobieta – To nie widzi, jaka ona zmarniała? Jedź,
dziecko, jedź, na tych dwóch nie patrz, bo ja ci mówię to takie głupie…
- Obrażasz się, Mary –
zauważył Leon
- A może ty nie lubisz,
albo nie możesz? To mów od razu – mówiła Mary nie zważając na Leona – To ja ci,
co innego zrobię.
- Nie, nie, nie trzeba
– rzekła pośpiesznie Laurel.
Chociaż Mary wydawała
jej się niezmierni miłą i życzliwą osobą, czuła się trochę nieswojo. Dodatkowo
była zbyt zestresowana, aby odczuwać głód.
- Chodź no na chwilę,
coś ci dam – kobieta poderwała się z krzesła.
- Co? Ja też chcę –
zaraz rzekł Jake.
- I ja – dołączył się
jego brat.
- Wam nie dam, bo wy
niewdzięcznicy jesteście – odparła kobieta, po czym zwróciła się do dziewczyny
– No, chodź, chodź.
Laurel wstała, czekając
aż któryś z bliźniaków powie coś opryskliwego, jednak nic takiego się nie
stało. Mary otworzyła drzwi prowadzące do dużej spiżarni. Poprowadziła ją
między rzędy z najróżniejszego rodzaju produktami.
- O, tu – kobieta
wzięła z dolnej półki nieduże pudełko i wręczyła je Laurel – Masz dziecko i
uśmiechnij się, bo buzię masz taką ładną, tylko smutną. Ja ci mówię, tymi dwoma
przygłupami się nie przejmuj, bo to jakieś niewychowawcze. Znaczy, dobre
chłopaki, ale widzisz, trochę takie za bardzo o sobie i co zrobisz? No, ale
weź, im nie dawaj i zgrubieć musisz, bo sama skóra i kości. No, chodź już, bo
mi wszystko z lodówki wyjedzą. Oni to zawsze tacy byli, nawet jak takie, co o,
od ziemi ledwo, co odrosło, mówić się nauczyło i od razu, jeść. Ja im tam nie
żałuję, niech jedzą na zdrowie. Ale podłe to to było zawsze. A ja ci mówię, ja
nigdy nie wiedziałam, który to jak ma na imie, bo co chwila to kłamali, teraz
też nie wiem, widzisz, mówie Leon odzywa się Jake, ale co zrobisz?
- E, Mary, ty jej
historii swojego i naszego życia nie opowiadaj – przerwał jej Jake.
- Toż normalnie z nią
rozmawiam, a ty, co podsłuchujesz? – spytała kobieta zamykając drzwi do
spiżarni – A co wy już idziecie? – zdziwiła się widząc, że chłopcy już wstali –
Toż przecież ona nic nie zjadała!
- Jak nie chce, to co
mam jej zrobić? – spytał Jake wzruszając ramionami – Dowidzenia, Mary.
- Dowidzenia,
dowiedzenia i wracajcie szybko.
Mary wywarła na niej
dobre wrażenie. Te kilka chwil w kuchni podniosło ją na duchu. Humor jej się
tak poprawił, że już miała spytać chłopców, gdzie tak właściwie jest, jednak
zaraz z tego zrezygnowała. Może jednak ta szkoła wcale nie jest taka straszna?
Tamten chłopak wcześniej może i trochę ją przestraszył, ale Mary była dla niej
bardzo miła.
- Tutaj jest pokój
dozorcy, dostaniesz klucz do pokoju. Masz tutaj jutro być o siódmej trzydzieści
– rzekł Jake i bez słowa pożegnania zniknął razem z bratem w drzwiach po prawej
stronie.
Zastukała delikatnie w
drzwi. Zaraz usłyszała pozwolenie i weszła do środka. Gdyby Jake nie uprzedził
jej, że jest to pokój dozorcy, pomyślałaby, że jest to coś w rodzaju schowka
połączonego z niszczarką do papierów. Na każdej możliwej płaskiej powierzchni,
nie wyłączając podłogi, leżały stosy papieru. Wśród tego bałaganu, za biurkiem,
ledwo widoczny, siedział dozorca. Siedziałby, gdyby nie zrzucił kupki z
dokumentami, po które się teraz schylał.
- Co? Kto?
Zza biurka wysunęła się
szczupła twarz w dużych okularach. Rozglądał się chwilę po pomieszczeniu,
spojrzał na dziewczynę, poczym znowu zniknął.
- Tak, tak, pamiętam –
mruczał do siebie zbierając kartki do kupy.
Po chwili usiadł już
prosto, automatycznie przygładzając włosy, składając ręce przed sobą. Zaraz
jednak poderwał się z krzesła tknięty nową myślą. Na chudych nogach przydreptał
do Laurel depcząc rozścielony w całym pomieszczeniu papier. Złapał jej dłoń
szczupłymi rękami i potrząsną energicznie.
- Jestem William Caos,
dozorca, a ty jak pamiętam Clementia, tak? Dyrektor mi mówił. Tak, tak. –
upewnił się mężczyzna i nie czekając na potwierdzenie odwrócił się do jednego z
regałów.
Wyciągnął palce do
drewnianych uchwytów, lecz przypomniał sobie o dwóch blokach papieru
blokujących drzwiczki. Wziął jednej stosik i postawił go na swoim biurku,
jednak dla drugiego nie miał już miejsca. Nie wiedząc, co z nim zrobić, a
przecież nie mógł jednocześnie trzymać dokumentów i otwierać szafki, spojrzał
na Laurel, lecz ta trzymała już pudełko od Mary. Dostrzegając je zapomniał o
szafce.
- Pudełko? Dyrektor nie
mówił o pudełku – rzekł bardziej do siebie niż do Laurel, marszcząc brwi i
przyglądając mu się tak zaciekle, jakby chciał wzrokiem przeniknąć jego
tekturowe ścianki.
- Dostałam od pani
Mary… - zaczęła dziewczyna.
- Ach, Mary, no tak,
tak – panu Coasowi wystarczyła taka odpowiedź.
Na powrót odwrócił się
do szafki znów wyciągając ręce by ją otworzyć. Lecz biedny dozorca nie mógł
trzymać dokumentów i otwierać szklanych drzwiczek, tak więc stos papierów
wylądował na podłodze. Mężczyzna jednak zdawał się tego nie zauważyć i chwilę
mruczał coś do siebie przyglądając się zawartości szafki. Wyciągnął z niej
kluczyk, do którego doczepiony był numerek 303.
- Muszę cię pouczyć, o
kilku rzeczach – odkrząknął, podając go dziewczynie i składając ręce przed sobą
– Po prawej stronie są pokoje dziewcząt, a po lewej chłopców. Chłopcy mają
całkowity zakaz przebywania w pokojach dziewcząt i odwrotnie, niezależnie od
pory dnia. Cisza nocna zaczyna się o godzinie 22 i kończy o 6. Czystość pokoi
jest sprawdzana we wtorki i czwartki. W pokojach nie wolno trzymać broni ani
zwierząt oraz osób, które nie są uczniami szkoły. Dyżury w na korytarzach są
rozpisane przy wejściu. Swój dyżur należy zgłosić… A nie, to nie. Wszelkie
uszkodzenia należy zgłaszać do dozorcy, a w razie zgubienia klucza należy to
zgłosić wciągu 24 godzin. I tak, to tyle. Jest niewiele do ciszy nocnej, więc
lepiej już idź – mężczyzna ruchem ręki przylizał brązowe włosy i poprawił
okulary.
- Dziękuję –
odpowiedziała Laurel trochę zdziwiona jego zachowaniem.
Kiedy wychodziła
usłyszała jeszcze jak dozorca mówi coś do siebie o bałaganie na podłodze.
Przeszła przez wskazane przez mężczyznę drzwi. Korytarz niewiele się zmienił,
jedynie częściej pojawiały się jasne, sosnowe drzwi opatrzone w tabliczki z
numerkami. Jak do tej pory nie spotkała nikogo, tak teraz zobaczyła zatłoczony
korytarz. Kilka dziewcząt stojących bliżej spojrzało na nią przelotnie. Laurel
ruszyła na przód czując na sobie coraz więcej obcych spojrzeń. W myślach
powtarzała sobie numerek pokoju, prosząc jednocześnie by był jak najbliżej.
Nagle poczuła mocne pociągnięcie i musiała się cofnąć. Jedna z dziewcząt
trzymała w dłoni jej włosy. Gabriele Lágur, niewiasta o bujnych czarnych lokach
i równie czarnych oczach.
- Kogo moje piękne oczy
widzą? – spytała retorycznie szczerząc się w stronę Laurel.
Nie odpowiedziała. Nie
znała nawet tej dziewczyny. Nie znała tutaj nikogo.
- A-a? Mowę ci odjęło?
Gabriele wciąż trzymała
jej włosy w taki sposób, że nie mogła się ruszyć. W jednej chwili znów
zachciała być w swoim mieszkaniu, żeby to wszystko się nie wydarzyło. Oczy
zaczęły ją szczypać, więc zamrugała szybko.
- Mogłabyś puścić moje
włosy? – spytała cicho, tak bardzo chciała się teraz zamknąć sama w pokoju, nie
widzieć nikogo i aby nikt nie oglądał jej.
- Twoje włosy? Swoją
drogą całkiem ładniutkie, może bym tak sobie pożyczyła? – dziewczyna wciąż z
niej szydziła.
Kilka dziewcząt
obecnych na korytarzu odwróciło się w ich stronę, szepcąc do siebie i
uśmiechając się.
-Raudona! Chodź no
tutaj na chwilę! – krzyknęła Gabriele.
Zaraz obok niej
pojawiła się postać z płomiennorudymi włosami i rumianymi policzkami.
Fioletowe tęczówki przysłaniały okulary. Laurel nie mogła jej się dobrze
przyjrzeć. Gdyby to zrobiła, zapewne dostrzegłaby błysk metalu w jej dłoni. Po
chwili była wolna od uścisku Gabriele, ale była również za to jakaś cena.
Długie włosy Laurel sięgające talii, zostały skrócone aż do połowy łopatek.
Gabriele triumfalnie trzymała w dłoni jasny pukiel szczerząc się szyderczo.
- Masz, tak na
przywitanie – zaśmiała się oddając jej włosy.
Dziewczyna wzięła je
drżącymi rękami. Mechanicznie ruszyła do przodu i gdyby jej pokój nie znajdował
się na końcu korytarza, zapewnie by go nie zauważyła. Weszła do środka zamykając
za sobą drzwi na klucz. Pudełko upuściła tuż za nimi. Nie trudząc się
zapalaniem światła podeszła kilka kroków w ciemności, poczym upadła. Zwinęła
się w kłębek ściskając w dłoni pukiel włosów. Zaczęła płakać. Łzy wnikały w
jasne włosy, wsiąkały w dywan. Klatka piersiowa poruszała się nieregularnie. Po
chwili zaczęła krztusić się własnym oddechem. Puściła pukiel zakrywając twarz
dłońmi.
- Mamo, przyjdź po
mnie…