09 maja 2013

3. Pod ziemią.



- To zły pomysł… - mruknął Jake.
- Ale dziadku, nie lepiej byłoby wziąć Blue? Ta dziewczyna myślała, że chcemy ją co najmniej zamordować, ona na pewno…
- Co? – przerwał Leonowi staruszek.
Podniósł gwałtownie głowę a kosmyki popielatych włosów podskoczyły razem z nią. Zmarszczył oczy patrząc na miejsce, gdzie stali jego wychowankowie. Dopiero po chwili przypomniał sobie o okularach, które tak zaciekle czyścił i włożył je na nos.
- Ach, wy jeszcze tutaj jesteście? – zdziwił się.
Podrapał się w głowę, przerzucając wzrok z jednego chłopca na drugiego. Marszczył pomarszczone czoło zastanawiając się nad czymś zaciekle. Kilka razy mruknął przeciągle, poczym znów drapał się po głowie.
- Już wiem! – wykrzyknął uradowany – Zrobię wam plakietki, wtedy będę wiedział, który jak się nazywa!
Nie zważając na zażenowane spojrzenie Jake, odchrząknął i spojrzał na Leona poważnym wzrokiem.
- Czemu więc, Jake…
- Leon – poprawił go chłopiec
- Leon, myślisz, że was nie lubi? Myślę, że świetnie się dogadacie!
Staruszek znów zdjął okulary i na powrót zaczął je czyścić uśmiechając się głupkowato, mrucząc coś o plakietkach.
- Włamaliśmy się jej do mieszkania…
-…uprowadziliśmy…
-…i podtruliśmy – wymieniali na przemian robiąc jeszcze większy zamęt w głowie mężczyzny.
- Zdarza się, zdarza… - mruknął kiwając lekko głową staruszek.
- Ale dziadku… - podjął próbę Jake.
- Przepraszam chłopcy, obiecałem, że… Jak jej… Nieważne, nieważne. Będzie pod jak najlepszą opieką, więc proszę zajmijcie się nią najlepiej jak umiecie. Ach, i przyprowadźcie ją do mnie, chciałbym ją poznać, ale nie dzisiaj… Dzisiaj już nie. O! Jutro będzie dobrze. Jutro przed śniadaniem możecie przyjść.
Tylko brak czegoś ciężkiego powstrzymywał Jake przed rzuceniem owym czymś gdzieś daleko. Pod ręką miał tylko Leona, a rzucać własnym bratem nie było najlepszym rozwiązaniem. Pomysł dziadka wcale mu się nie podobał. Mało tego, tylko ich pomylony dziadunio mógł wpaść na coś tak idiotycznego.
- Do domu starców go wywiozę, przysięgam…
W przeciwieństwie do brata, Leon przyjął rozkaz opiekuna spokojnie. Może nie tyle spokojnie, co go to po prostu nie obchodziło. Wystarczy, że dziewczynie nic się nie stanie, nie muszą się z nią od razu spoufalać. Znajdą jej jakieś zajęcie i z głowy.
- Leon?
- Hym?
Starał się zignorować tą nutę troski w głosie brata, nie patrzeć mu w oczy, kiedy będzie mówił, że wszystko w porządku. Powoli zaczynało go już to denerwować. Skoro mimo wszystko mówi mu, że jest dobrze, niech zrobi mu tą przysługę i w końcu uwierzy. Nie jest wcale tak łatwo okłamywać najważniejszą sobie osobę.
- Coś się stało?
- Co niby miało się stać?
Laurel otworzyła raptownie oczy. Nie pamiętała, co wywołało przyśpieszony oddech, kropelki potu na karku, jednak wciąż czuła jak koszmar rozchodzi się po jej umyśle. Podniosła się na łóżku ściskając w dłoniach kołdrę. Pokój, w którym leżała przypominał salę szpitalną. Po swojej lewej stronie miała umywalkę oraz drzwi. Po prawej zaś jeszcze jedno łóżko zaścielone białą pościelą. Ściany miały delikatny zielony kolor, a podłoga została wyłożona szarym limoneum. Na ścianie naprzeciwko niej świeciły się dwie lampy naścienne, jedyne źródło światła. W pokoju nie było żadnego okna, jednak nawet tego nie zauważyła. Spojrzała na swoje ręce, dotknęła twarzy i głowy. Wszystko jest na miejscu. Może to wszystko jej się przyśniło? Całe to porwanie było tylko marzeniem sennym. Co w takim razie robi w szpitalu? Może jak wracała do domu miała jakiś wypadek … Tak, tak, tak na pewno musiało być. Uspokajając się tą myślą wysunęła stopy spod kołdry, aby stanąć na posadzce. Nigdy nie myślała, że myśl o wypadku będzie dla niej taka pocieszająca. W tej samej chwili drzwi do pokoju się otworzyły i weszły przez nie dwie postacie. Dziewczyna od razu rozpoznała swoich oprawców. W pierwszym momencie chciała gdzieś uciec, jednak potrafił tylko przysunąć się jak najbliżej ściany i schować głowę między kolanami.
- Jesteś w szkole – rzekł Jake – Kilkaset metrów pod ziemią.
W odpowiedzi Laurel jeszcze mocnej zacisnęła ręce wokół głowy.
- Nie znam was - szepnęła.
- Wszystko jedno. Staruszek kazał nam ciebie tutaj sprowadzić i pilnować, abyś była bezpieczna. Nie obchodzi mnie, co o nas myślisz. To jest szkoła Zabójców i masz nas słuchać, rozumiesz?
Jake jednak nie uzyskał odpowiedzi. Laurel była zbyt przerażona, aby to wszystko analizować. Nigdy nie słyszała, o żadnej szkole Zabójców. Poczuła jak czyjeś palce wplatają jej się we włosy tuż przy skórze, a później ktoś mocno za nie ciągnie zmuszając ją tym samym do podniesienia głowy.
- A teraz się przebierz, ogarnij i mnie więcej nie denerwuj, bo, pieprzyć staruszka, zostawię cię tutaj samą i dnia nie przeżyjesz.
Kiedy chłopcy wyszli, Laurel wciąż siedziała skulona. Miała kompletny mętlik w głowie. Chcieli ją porwać, aby ją chronić? Gdzie jest jej matka? Pewnie będzie się martwić. Musi wrócić do domu, tylko jak? Jest pod ziemią? Tak powiedział tamten chłopak, ale czy może mu wierzyć? Czemu miałby kłamać? Kim on są? Nie zna ich.
Podniosła głowę z nad ramion. Na końcu łóżka leżało złożone w kostkę ubranie. Stanęła na podłodze i jeszcze trochę chwiejnie podeszła pod przyniesione dla niej rzeczy. Wzięła w dłonie białą koszulę z krótkim rękawkiem. Następnie ciemno szary pulower bez rękawów, jaśniejszą spódnicę i w takim samym kolorze krawat oraz ciemniejsze pończochy. Nałożyła na siebie mundurek, a koszulę, którą miała na sobie odłożyła na łóżko. Pod nim stały zwykłe, wkładane buty w tym samym kolorze, co spódnica. Umyła twarz i ręce w umywalce. Spojrzała na siebie w lustrze, uśmiechając się delikatnie.
- Co ty taka przestraszona? – spytała szeptem.
Wytarła kropelki wody w twarzy. Stanęła przy drzwiach. Nie zna ich, ale jak będzie ich słuchać wszystko będzie dobrze, tak? Pozwolą jej wrócić do domu, prawda?
Korytarz niewiele różnił się od sali, w której przed chwilą się znajdowała. To samo szare limoneum, ten sam odcień ścian oraz tak samo chłodne przyjęcie bliźniaków. Również mieli na sobie mundurki, tylko zamiast swetrów mieli nałożone blezery. Czyli jednak jest w szkole.
- Masz z nikim nie rozmawiać, rozumiesz? I o nic nie pytaj –pouczył Jake i nie czekając na odpowiedź ruszył korytarzem.
Dziewczyna podreptała za chłopcami. Koniec korytarza się rozszerzał. Była tam umiejscowiona recepcja. Kobieta za biurkiem nawet na niech nie spojrzała, kiedy wychodzili, zajęta wypełnianiem formularzy. Bliźniacy już wcześniej poinformowali ją o rozkazach. Wyszli przez duże, dwuskrzydłowe drzwi z ciemnego dębu. Zdawało się jakby ten kawałek drewna oddzielał dwa światy. Chłodne korytarze szpitala, od ciepłych korytarzy szkolnych. Właściwie z korytarzami szkolnymi miały niewiele wspólnego. Ciemna, drewniana podłoga była utrzymana w jak najlepszym stanie, bez najmniejszego pyłka. Ściany wydawały się być świeżo pomalowane na bordowy kolor. Chociaż pod sufitem, co jakiś czas wisiały długie żyrandole ze zdawałoby się prawdziwymi, czarnymi świecami, które ze względów praktycznych zrobione były z plastiku, źródłem światła były półokrągłe lampy ścienne rozstawione co kilka metrów. Idąc korytarzem nie spotkali nikogo. Zważając na porę oraz piętro, na którym się znajdują, było to do przewidzenia. Dziewczyna dziękowała w duchu, że nie ma okazji poznać tutejszych uczniów. Jej życie towarzyskie nigdy nie było zbyt bogate i nie chciała tego zmieniać w takim miejscu. Korytarz biegł jeszcze daleko, jednak w miejscu gdzie się znaleźli zostały wybudowane schody i właśnie tam szli, na dół. Zeszli jedno piętro niżej, lecz schody ciągnęły się jeszcze bardzo głęboko w głąb ziemi. Już na tym etapie zaczęły się pierwsze problemy.
Problemem był niejaki Christopher Hyökkäys, świeżo upieczony Zabójca rangi AA. Jako że była to druga najwyższa ranga chłopca rozpierała duma, ale również pycha. Widząc materiał do zaczepki szybko zmobilizował się do działania. Nie mógł przecież popuścić trojgu uczniom na JEGO korytarzu. Tak naprawdę korytarz był własnością szkoły, ale Chris wiedział swoje. Przechodząc obok Leona uderzył go barkiem, najlepiej jak tylko umiał, a umiał dobrze. Lata treningów zrobiły swoje.
- Uważaj jak chodzisz. Debil – mruknął Christopher na tyle głośno, aby bliźniacy usłyszeli.
Leon spojrzał na chłopaka. Zielone oczy zalśniły groźnie. Dawno nikt tak do niego nie powiedział, za dobrze wiedzieli jak do się może skończyć.
- Radziłbym przeprosić.
Ale czy trzeba od razu się na wszystkich rzucać? Jak ładnie przeprosi, może mu odpuści. On. Jake to już inna sprawa.
- Dlaczego miałby ciebie przepraszać? – spytał Chris z drwiną i wykorzystując fakt, że Laurel stoi obok przysunął się do niej – Pierwszak, co? Całkiem ładniutka jesteś.
Dziewczyna cofnęła się prosząc w myślach by jej dotychczasowi oprawcy coś zrobili. Długo nie musiała czekać. Nawet Zabójca z tak wysoką rangą jak AA niewiele zdziała, kiedy ktoś przystawia mu broń do twarzy, a Leon właśnie to robił. Laurel niewiele go obchodziła, ale nienawidził, jak ktoś go jawnie ignoruje.  Jake również wyciągnął pistolet. Zrobił to bardziej dla zasady, która mówiła, żeby zawsze stać po stronie brata. Christopher miał więc nie lada problem, ponieważ tuż przed twarzą miał lufy dwóch pistoletów. W tym momencie zrozumiał swój ogromny błąd. Nie musiał znać bliźniaków, wystarczyło, że nosili przy sobie broń i to nie byle, jaką. Nikt z uczniów nie ma pozwolenia na używanie boni palnej. Uzbrojenie dostają przy przygotowaniu do misji, później jest im odbierane. Zasada ta nie dotyczy jednak trójki uczniów, którzy mogą nosić ją cały czas przy sobie.
- Przepraszam, ja… ja… już nigdy… - jąkał się chłopiec.
Kropelki potu wystąpiły mu na czole, harde spojrzenie diametralnie się zmieniło. Laurel stała z boku obserwując całą sytuację. Zaczęła się zastanawiać, kim tak naprawdę są bliźniacy. Jednocześnie trochę podniosło ją na duchu to, że nie tylko ją traktowali z lekceważeniem.
- Nie będzie następnego razu – rzekł Jake z poważną miną.
Chris zacisnął powieki pewny, że zaraz nastąpi najgorsze. Tą najgorszą rzeczą okazał się lewy sierpowy Leona.
- Szkoda naboi – stwierdził chłopak chowają broń w kaburze schowaną pod blezerem z lewej strony.
- Wkurzają mnie takie typki – rzekł Jake na powrót rozpoczynając przerwany marsz, nie zwracając uwagi na kulącego się pod ścianą Christophera.
Punktem docelowym ich podróży okazała się stołówka, a właściwie pomieszczenie do niej przyległe. Chłopcy mięli rzędy stołów i krzeseł, przechodząc do metalowych drzwi. Weszli do kuchni, gdzie krzątała się kobieta, w białym fartuchu. Gdy zobaczyła chłopców od razu oderwała się od wycierania blatu.
- No, wreszcie jesteście! Na kolacji was nie widziałam, myślałam, że ten stary pryk znowu was gdzieś wysłał – rzekła kobieta podbierając się pod boki.
- Mieliśmy coś do zrobienia – odparł Jake rozglądając się po kuchni.
-No, ale siadajcie, zaraz wam coś dam. – kobieta rzuciła ścierkę na blat i zabrała się za penetrację jednej z lodówek.
W głębi pomieszczenia, tuż koło drzwi do spiżarki stał okrągły stolik z czterema krzesłami. Chłopcy usiedli przy nim, również Laurel nie wiedząc, co ze sobą zrobić zajęła miejsce obok nich, w ten sposób, że miała jednego ze swojej prawej, a drugiego z lewej strony, a kuchnia była za jej plecami.
- Chłopcy, a czemu wy mi panny nie przedstawicie? – spytała kobieta stawiając tacę z kanapkami i dzbanek soku.
- Nawet nie wiem jak się nazywa – stwierdził Jake biorąc jedną z kanapek.
- No, chłopcy, tak nie można. Kto to widział, żeby chodzić z taką ładną panną i nie znać jej imienia? – kobieta znów podparła się pod boki kręcąc głową z niezadowoleniem.
- To się zapytaj – zaproponował Leon.
Kobieta podeszła do dziewczyny, ponieważ do tej pory stała za jej plecami.
- Jak się dziecko nazywasz, bo od tych niewdzięczników niczego się nie dowiem? – spytała.
- Jakich niewdzięczników? Ostatnio kwiatki ci kupiłem – przypomniał Jake.
- Ciekawe, kto tych niewdzięczników wychował? Ej, Mary, zapomniałaś o szklankach – dodał Leon.
- Nie słuchaj ich – rzekła kobieta machając ręką na chłopców.
- Laurel, proszę pani – odpowiedziała dziewczyna i zaraz zdała sobie sprawę, że złamała zakaz bliźniaków.
Nie wydawało się jednak, aby się tym przejęli. Leon poszedł po szklanki, a jego brat kończył tacę z kanapkami.
- Jaka pani? Mary mi mów, jak wszyscy. Laurel… Dziwne imię, znaczy takie… Niespotykane, no. Jak ci będą dokuczać to tam śmiało ich czymś twardym…
- Uspokój się Mary i kanapki się skończyły – przerwał jej Jake.
Leon rozstawił szklanki nalewając do każdej soku. Spojrzał na kobietę obok. Ciągłe przebywanie w kuchni sprawiło, że ważyła więcej niż powinna. Włosy miała czarne, kręcone, wpadające na twarzy.
- Co? – spytała Mary patrząc małymi czarnymi oczami na Leona.
- Nic, nic – odparł chłopak przystawiając szklankę do ust.
Kobieta podeszła do lodówki wyciągając kolejną porcję kanapek. Postawiła ją na stole i usiadła na wolnym krześle.
- Ładne masz te włoski, też takie jasne, niespotykane. Laurel… ładne imię. No, ale czemu nie jesz? Toż, musisz być głodna. A może ty, na jakiej diecie jesteś? Nie masz, co się odchudzać, ty za chuda jesteś – kobieta przysunęła dziewczynie talerz z kanapkami.
- Nie, ja…
- Jak nie chce to niech nie je – przerwał Laurel Jake.
- No i czemu takie rzeczy mówi? – oburzyła się kobieta – To nie widzi, jaka ona zmarniała? Jedź, dziecko, jedź, na tych dwóch nie patrz, bo ja ci mówię to takie głupie…
- Obrażasz się, Mary – zauważył Leon
- A może ty nie lubisz, albo nie możesz? To mów od razu – mówiła Mary nie zważając na Leona – To ja ci, co innego zrobię.
- Nie, nie, nie trzeba – rzekła pośpiesznie Laurel.
Chociaż Mary wydawała jej się niezmierni miłą i życzliwą osobą, czuła się trochę nieswojo. Dodatkowo była zbyt zestresowana, aby odczuwać głód.
- Chodź no na chwilę, coś ci dam – kobieta poderwała się z krzesła.
- Co? Ja też chcę – zaraz rzekł Jake.
- I ja – dołączył się jego brat.
- Wam nie dam, bo wy niewdzięcznicy jesteście – odparła kobieta, po czym zwróciła się do dziewczyny – No, chodź, chodź.
Laurel wstała, czekając aż któryś z bliźniaków powie coś opryskliwego, jednak nic takiego się nie stało. Mary otworzyła drzwi prowadzące do dużej spiżarni. Poprowadziła ją między rzędy z najróżniejszego rodzaju produktami.
- O, tu – kobieta wzięła z dolnej półki nieduże pudełko i wręczyła je Laurel – Masz dziecko i uśmiechnij się, bo buzię masz taką ładną, tylko smutną. Ja ci mówię, tymi dwoma przygłupami się nie przejmuj, bo to jakieś niewychowawcze. Znaczy, dobre chłopaki, ale widzisz, trochę takie za bardzo o sobie i co zrobisz? No, ale weź, im nie dawaj i zgrubieć musisz, bo sama skóra i kości. No, chodź już, bo mi wszystko z lodówki wyjedzą. Oni to zawsze tacy byli, nawet jak takie, co o, od ziemi ledwo, co odrosło, mówić się nauczyło i od razu, jeść. Ja im tam nie żałuję, niech jedzą na zdrowie. Ale podłe to to było zawsze. A ja ci mówię, ja nigdy nie wiedziałam, który to jak ma na imie, bo co chwila to kłamali, teraz też nie wiem, widzisz, mówie Leon odzywa się Jake, ale co zrobisz?
- E, Mary, ty jej historii swojego i naszego życia nie opowiadaj – przerwał jej Jake.
- Toż normalnie z nią rozmawiam, a ty, co podsłuchujesz? – spytała kobieta zamykając drzwi do spiżarni – A co wy już idziecie? – zdziwiła się widząc, że chłopcy już wstali – Toż przecież ona nic nie zjadała!
- Jak nie chce, to co mam jej zrobić? – spytał Jake wzruszając ramionami – Dowidzenia, Mary.
- Dowidzenia, dowiedzenia i wracajcie szybko.
Mary wywarła na niej dobre wrażenie. Te kilka chwil w kuchni podniosło ją na duchu. Humor jej się tak poprawił, że już miała spytać chłopców, gdzie tak właściwie jest, jednak zaraz z tego zrezygnowała. Może jednak ta szkoła wcale nie jest taka straszna? Tamten chłopak wcześniej może i trochę ją przestraszył, ale Mary była dla niej bardzo miła.
- Tutaj jest pokój dozorcy, dostaniesz klucz do pokoju. Masz tutaj jutro być o siódmej trzydzieści – rzekł Jake i bez słowa pożegnania zniknął razem z bratem w drzwiach po prawej stronie.
Zastukała delikatnie w drzwi. Zaraz usłyszała pozwolenie i weszła do środka. Gdyby Jake nie uprzedził jej, że jest to pokój dozorcy, pomyślałaby, że jest to coś w rodzaju schowka połączonego z niszczarką do papierów. Na każdej możliwej płaskiej powierzchni, nie wyłączając podłogi, leżały stosy papieru. Wśród tego bałaganu, za biurkiem, ledwo widoczny, siedział dozorca. Siedziałby, gdyby nie zrzucił kupki z dokumentami, po które się teraz schylał.
- Co? Kto?
Zza biurka wysunęła się szczupła twarz w dużych okularach. Rozglądał się chwilę po pomieszczeniu, spojrzał na dziewczynę, poczym znowu zniknął.
- Tak, tak, pamiętam – mruczał do siebie zbierając kartki do kupy.
Po chwili usiadł już prosto, automatycznie przygładzając włosy, składając ręce przed sobą. Zaraz jednak poderwał się z krzesła tknięty nową myślą. Na chudych nogach przydreptał do Laurel depcząc rozścielony w całym pomieszczeniu papier. Złapał jej dłoń szczupłymi rękami i potrząsną energicznie.
- Jestem William Caos, dozorca, a ty jak pamiętam Clementia, tak? Dyrektor mi mówił. Tak, tak. – upewnił się mężczyzna i nie czekając na potwierdzenie odwrócił się do jednego z regałów.
Wyciągnął palce do drewnianych uchwytów, lecz przypomniał sobie o dwóch blokach papieru blokujących drzwiczki. Wziął jednej stosik i postawił go na swoim biurku, jednak dla drugiego nie miał już miejsca. Nie wiedząc, co z nim zrobić, a przecież nie mógł jednocześnie trzymać dokumentów i otwierać szafki, spojrzał na Laurel, lecz ta trzymała już pudełko od Mary. Dostrzegając je zapomniał o szafce.
- Pudełko? Dyrektor nie mówił o pudełku – rzekł bardziej do siebie niż do Laurel, marszcząc brwi i przyglądając mu się tak zaciekle, jakby chciał wzrokiem przeniknąć jego tekturowe ścianki.
- Dostałam od pani Mary… - zaczęła dziewczyna.
- Ach, Mary, no tak, tak – panu Coasowi wystarczyła taka odpowiedź.
Na powrót odwrócił się do szafki znów wyciągając ręce by ją otworzyć. Lecz biedny dozorca nie mógł trzymać dokumentów i otwierać szklanych drzwiczek, tak więc stos papierów wylądował na podłodze. Mężczyzna jednak zdawał się tego nie zauważyć i chwilę mruczał coś do siebie przyglądając się zawartości szafki. Wyciągnął z niej kluczyk, do którego doczepiony był numerek 303.
- Muszę cię pouczyć, o kilku rzeczach – odkrząknął, podając go dziewczynie i składając ręce przed sobą – Po prawej stronie są pokoje dziewcząt, a po lewej chłopców. Chłopcy mają całkowity zakaz przebywania w pokojach dziewcząt i odwrotnie, niezależnie od pory dnia. Cisza nocna zaczyna się o godzinie 22 i kończy o 6. Czystość pokoi jest sprawdzana we wtorki i czwartki. W pokojach nie wolno trzymać broni ani zwierząt oraz osób, które nie są uczniami szkoły. Dyżury w na korytarzach są rozpisane przy wejściu. Swój dyżur należy zgłosić… A nie, to nie. Wszelkie uszkodzenia należy zgłaszać do dozorcy, a w razie zgubienia klucza należy to zgłosić wciągu 24 godzin. I tak, to tyle. Jest niewiele do ciszy nocnej, więc lepiej już idź – mężczyzna ruchem ręki przylizał brązowe włosy i poprawił okulary.
- Dziękuję – odpowiedziała Laurel trochę zdziwiona jego zachowaniem.
Kiedy wychodziła usłyszała jeszcze jak dozorca mówi coś do siebie o bałaganie na podłodze. Przeszła przez wskazane przez mężczyznę drzwi. Korytarz niewiele się zmienił, jedynie częściej pojawiały się jasne, sosnowe drzwi opatrzone w tabliczki z numerkami. Jak do tej pory nie spotkała nikogo, tak teraz zobaczyła zatłoczony korytarz. Kilka dziewcząt stojących bliżej spojrzało na nią przelotnie. Laurel ruszyła na przód czując na sobie coraz więcej obcych spojrzeń. W myślach powtarzała sobie numerek pokoju, prosząc jednocześnie by był jak najbliżej. Nagle poczuła mocne pociągnięcie i musiała się cofnąć. Jedna z dziewcząt trzymała w dłoni jej włosy. Gabriele Lágur, niewiasta o bujnych czarnych lokach i równie czarnych oczach.
- Kogo moje piękne oczy widzą? – spytała retorycznie szczerząc się w stronę Laurel.
Nie odpowiedziała. Nie znała nawet tej dziewczyny. Nie znała tutaj nikogo.
- A-a? Mowę ci odjęło?
Gabriele wciąż trzymała jej włosy w taki sposób, że nie mogła się ruszyć. W jednej chwili znów zachciała być w swoim mieszkaniu, żeby to wszystko się nie wydarzyło. Oczy zaczęły ją szczypać, więc zamrugała szybko.
- Mogłabyś puścić moje włosy? – spytała cicho, tak bardzo chciała się teraz zamknąć sama w pokoju, nie widzieć nikogo i aby nikt nie oglądał jej.
- Twoje włosy? Swoją drogą całkiem ładniutkie, może bym tak sobie pożyczyła? – dziewczyna wciąż z niej szydziła.
Kilka dziewcząt obecnych na korytarzu odwróciło się w ich stronę, szepcąc do siebie i uśmiechając się.
-Raudona! Chodź no tutaj na chwilę! – krzyknęła Gabriele.
Zaraz obok niej pojawiła się postać z płomiennorudymi włosami i rumianymi policzkami. Fioletowe tęczówki przysłaniały okulary. Laurel nie mogła jej się dobrze przyjrzeć. Gdyby to zrobiła, zapewne dostrzegłaby błysk metalu w jej dłoni. Po chwili była wolna od uścisku Gabriele, ale była również za to jakaś cena. Długie włosy Laurel sięgające talii, zostały skrócone aż do połowy łopatek. Gabriele triumfalnie trzymała w dłoni jasny pukiel szczerząc się szyderczo.
- Masz, tak na przywitanie – zaśmiała się oddając jej włosy.
Dziewczyna wzięła je drżącymi rękami. Mechanicznie ruszyła do przodu i gdyby jej pokój nie znajdował się na końcu korytarza, zapewnie by go nie zauważyła. Weszła do środka zamykając za sobą drzwi na klucz. Pudełko upuściła tuż za nimi. Nie trudząc się zapalaniem światła podeszła kilka kroków w ciemności, poczym upadła. Zwinęła się w kłębek ściskając w dłoni pukiel włosów. Zaczęła płakać. Łzy wnikały w jasne włosy, wsiąkały w dywan. Klatka piersiowa poruszała się nieregularnie. Po chwili zaczęła krztusić się własnym oddechem. Puściła pukiel zakrywając twarz dłońmi.
- Mamo, przyjdź po mnie…