21 kwietnia 2013

1. Leo i Hyeanas


Mężczyzna w czarnej, skórzanej kurtce szybkim krokiem przemierzał jedną z uliczek Fjord. Była to mało znana mieścina na obrzeżach kraju Ceriba. Porządny, uczciwy obywatel zapewne nigdy o niej nie słyszał i nie usłyszy. Za dnia miasto żyje swoim rytmem, trochę głośne, trochę zbyt szybko. Nawet w nocy nie znajdując wytchnienia. W jednej z dzielnic Fjord kwitnie handel nielegalną bronią i narkotykami. Mieścinka niby zwykła, a odizolowana od reszty świata niewidzialnym drutem kolczastym. Mężczyzna ominął zręcznie bezdomnego. Podeszwy wojskowych butów głośnym pluskiem zmąconej kałuży, wypełniły przestrzeń, gdzieś daleko dała się słyszeć syrena karetki. Niedługo podobna przyjedzie po niego. Nie. Nie będzie tak kolorowo. Nie w tym mieście, nie w tym kraju. Szedł dalej zaciskając zęby i pięści w kieszeniach kurtki. Przez tyle lat był lojalny, wykonywał każdy, nawet najbardziej absurdalny rozkaz. Do wczoraj. Nie potrafił zabić tamtego dziecka. Ile ono miało lat? Piętnaście? Szesnaście? Nie ważne. Jemu już nic nie pomoże, piekło to najlżejsza możliwość.
Skręcił w bramę jednej z kamienic i w najbliższe drzwi po jego prawej stronie. Właściwie nie było żadnych drzwi, jedynie futryna pomalowana brązową, odpryskującą farbą wskazywała, że kiedyś tam stały. W latach swojej świetności, kiedy tynki nie odpadały, a okna były całe. Kiedy ulice były czyste i wolne od bezpańskich zwierząt i równie bezdomnych ludzi.
Chociaż w holu było ciemno z powodu kradzieży żarówki, łatwo znalazł kolejne drzwi i schody w dół. Zawahał się. Tam znajduje się jego piekło. Czego się boi? Znał konsekwencje, więc teraz musi je ponieść. Nawet jakby wyjechał, uciekł, znaleźli by go. Teraz liczy, że przynajmniej szybko to zakończą. Zszedł po betonowych schodach. Już nie był tym człowiekiem co chwilę temu. Dotknął miedzianej klamki.
- Nie żałuję – pomyślał naciskając ją stanowczo.
Pomieszczenie, w którym się znalazł wypełnione było dymem z papierosów. Światło żarówki daremnie próbowało się przezeń przebić. Naprzeciwko drzwi stało zwykłe, drewniane biurko, a po obu jego stronach krzesła. Na jednym z nich siedział gruby mężczyzna, około pięćdziesiątki, w szarym garniturze. Za jego plecami, po obu stronach stało dwóch chłopców. Głowy mieli przykryte kapturami czarnych bluz, twarze zasłaniał półmrok wywołany dymem nikotynowym. Nie musiał jednak ich widzieć, by wiedzieć jak zielone są ich oczy, jak ciemne włosy wiją się wokół ich twarzy, dwóch identycznych. Widział ich bowiem tyle razy, ile tego mężczyznę na krześle przed sobą.
- Witaj James – zaczął mężczyzna za biurkiem – Przyszedłeś tutaj sam, więc masz dwie minuty na tłumaczenia.
- To było tylko dziecko! – wybuchnął James ku własnemu zdziwieniu.
Pogodził się z losem, przynajmniej tak myślał. Nie chciał umierać. Nie był przykładem wzorowego obywatela, ale kończyć swój żywot w taki sposób? W takim miejscu? Nagle przed oczami stanęła mu przerażona twarz chłopca, do którego mierzył z broni. Był niewinny. Zapewne nawet nie wiedział o szemranych interesach swojego ojca, a już musiał za nie płacić. Te dwie postacie, jak cienie stojące za jego katem. Mają podobny wiek.
- Dziecko czy nie, Brad wiedział, czym grozi niewywiązanie się z umowy, podobnie jak ty wiedziałeś, czym grozi niewykonanie zadania. Luka!
Chłopak stojący po jego prawej stronie w błyskawicznym tempie wyciągnął pistolet i wymierzył go prosto w twarz Jamesa.
- Widzisz, moi chłopcy zrobią wszystko, co im każę. Prawda, Mike? – jednak tym razem chłopiec nie wyciągną broni.
Drugi z bliźniaków stał spokojnie, wiedział, że to nie był rozkaz. Rzadko kiedy taki był kierowany do niego, zazwyczaj to jego brat się tym zajmował.
- Znają swoje miejsce, jednak nie zawahałbym się ich poświęcić, gdyby mnie zdradzili.
W pomieszczeniu panowała gęsta atmosfera. Czy to za sprawą dymu, czy smrodu śmierci. Jedno było pewne – ktoś niedługo umrze. James już się nie bał. Uratował tamtego chłopca i nie był to powód do wstydu czy strachu. Widząc jak Luka trzyma pewnie pistolet, żałował nad ich losem.
- Spotkamy się w piekle, Gregg – rzekł mężczyzna.
- Lu-uka.
Chłopak natychmiast pociągnął za spust. Dźwięk wystrzału, bo kto w takiej dzielnicy kusiłby się na tłumik? Nikt nawet nie zwróciłby uwagi na to, co dzieje się w piwnicy jednej ze starych kamienic. A działo się sporo. Szczególnie dla Greggorego Slechta. Kiedy James doszedł do siebie, stwierdził, że chłopiec chybił. Następnym zaskoczeniem było ciało wciąż żywego Gregga leżące na podłodze, do którego mierzył jeden z bliźniaków. Drugi zaś przykucnął przy twarzy mężczyzny zdejmując ręką kaptur.
- Nie jesteś już taki wygadany, co? – Chłopak przychylił lekko głowę uśmiechając się, jednocześnie jego brat cały czas pozostawał nieruchomy.
James cofnął się kilka kroków zszokowany. Nie umknęło to wzrokowi chłopców.
- E, gdzie to? Jak się ruszysz pożałujesz, że wtedy spudłowałem – rzekł bliźniak stojący nad Greggiem.
Kaptur wciąż zasłaniał mu głowę. James nie zauważył, kiedy wyciągnął drugi pistolet i znów w niego celował. Przez chwilę James gdzieś głęboko cieszył się z takiego obrotu sytuacji, jednak teraz wolał już zginąć od tamtego strzału. Nie wiedział, co chcą z nim zrobić, a na pewno nie było to nic tak humanitarnego jak wypuszczenie na wolność.
- Wy, wy… przygarnąłem was, a wy… - sapał mężczyzna na podłodze
- O, nie. To my cię przygarnęliśmy. Nie przywykliśmy rozmawiać ze śmieciami. Leon? – Chłopak rzucił bratu jeden z pistoletów.
Chłopiec wyprostował się wsuwając jedną ręką kaptur.
- Leo i Hyeanas, Zabójcy ze Szkoły Llofrudd.
Wraz z tymi słowami ostatnia nadzieja Jamesa zgasła. Umarła, zanim zdążyła się tak naprawdę urodzić. Osobiście nigdy nie spotkał kogoś z tej szkoły, zdarzało mu się nawet myśleć, że jest to wymysł władz, aby straszyć bandytów i kandydatów na nich. Teraz przed oczami ma żywy dowód, że taka szkoła nie tylko istnieje, ale nawet aktywnie działa. Jeden strzał zakończył żywot groźniej szychy z szajki narkotykowej. Zostawało tylko pytanie: co z nim zrobią? Gdyby chcieli go zabić mogliby to zrobić wcześniej.
- Naprawdę obleśny typ – stwierdził chłopak odkładając broń na biurko.
Jego brat patrzył prosto w oczy Jamesa gotowy strzelić jakby ten tylko drgnął. Chłopak położył mu dłoń na ramieniu.
- Idziemy, Leon – szepnął.
Wychodząc Leon przycisnął broń do piersi Jamesa, a gdy ten wziął ją drżącymi rękami, rzekł:
- Sprawdź magazynek.
Opuszczając ponury budynek chłopców minęło kilku policjantów. Mundurowi nie podnieśli nawet wzroku aby spojrzeć na ich twarze.
- W końcu – mruknął Jake przeciągając się.
Spojrzał przelotnie na brata. W sumie nie musiał nawet na niego patrzeć, żeby stwierdzić, że coś jest nie tak.
- Ej, Leon?
- Hym? Tak, tak. Wracajmy już.

2 komentarze:

  1. Zapowiada się bardzo ciekawa historia ;) Piszesz ciekawym stylem. Pierwszy rozdział, a jak mnie wciągnął. Osobiście lubię tego typu opowiadania więc chyba zostanę tu na dłużej. Jedynie co mi przeszkadzało to bardzo mała czcionka, ale wystarczyło pare razy powiększyć ;P
    Cóż... Pozostaje mi czekać na kolejny rozdział.:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miło mi, że Ci się podoba ;)
      Czcionkę już lecę powiększać, bo również miałam wrażenie, że jakaś mała...

      Usuń