Mężczyzna
w czarnej, skórzanej kurtce szybkim krokiem przemierzał jedną z uliczek Fjord.
Była to mało znana mieścina na obrzeżach kraju Ceriba. Porządny, uczciwy
obywatel zapewne nigdy o niej nie słyszał i nie usłyszy. Za dnia miasto żyje
swoim rytmem, trochę głośne, trochę zbyt szybko. Nawet w nocy nie znajdując
wytchnienia. W jednej z dzielnic Fjord kwitnie handel nielegalną bronią i
narkotykami. Mieścinka niby zwykła, a odizolowana od reszty świata
niewidzialnym drutem kolczastym. Mężczyzna ominął zręcznie bezdomnego. Podeszwy
wojskowych butów głośnym pluskiem zmąconej kałuży, wypełniły przestrzeń, gdzieś
daleko dała się słyszeć syrena karetki. Niedługo podobna przyjedzie po niego.
Nie. Nie będzie tak kolorowo. Nie w tym mieście, nie w tym kraju. Szedł dalej
zaciskając zęby i pięści w kieszeniach kurtki. Przez tyle lat był lojalny,
wykonywał każdy, nawet najbardziej absurdalny rozkaz. Do wczoraj. Nie potrafił
zabić tamtego dziecka. Ile ono miało lat? Piętnaście? Szesnaście? Nie ważne.
Jemu już nic nie pomoże, piekło to najlżejsza możliwość.
Skręcił
w bramę jednej z kamienic i w najbliższe drzwi po jego prawej stronie.
Właściwie nie było żadnych drzwi, jedynie futryna pomalowana brązową,
odpryskującą farbą wskazywała, że kiedyś tam stały. W latach swojej świetności,
kiedy tynki nie odpadały, a okna były całe. Kiedy ulice były czyste i wolne od
bezpańskich zwierząt i równie bezdomnych ludzi.
Chociaż
w holu było ciemno z powodu kradzieży żarówki, łatwo znalazł kolejne drzwi i
schody w dół. Zawahał się. Tam znajduje się jego piekło. Czego się boi? Znał
konsekwencje, więc teraz musi je ponieść. Nawet jakby wyjechał, uciekł,
znaleźli by go. Teraz liczy, że przynajmniej szybko to zakończą. Zszedł po
betonowych schodach. Już nie był tym człowiekiem co chwilę temu. Dotknął
miedzianej klamki.
- Nie żałuję – pomyślał
naciskając ją stanowczo.
Pomieszczenie,
w którym się znalazł wypełnione było dymem z papierosów. Światło żarówki
daremnie próbowało się przezeń przebić. Naprzeciwko drzwi stało zwykłe,
drewniane biurko, a po obu jego stronach krzesła. Na jednym z nich siedział
gruby mężczyzna, około pięćdziesiątki, w szarym garniturze. Za jego plecami, po
obu stronach stało dwóch chłopców. Głowy mieli przykryte kapturami czarnych
bluz, twarze zasłaniał półmrok wywołany dymem nikotynowym. Nie musiał jednak ich
widzieć, by wiedzieć jak zielone są ich oczy, jak ciemne włosy wiją się wokół
ich twarzy, dwóch identycznych. Widział ich bowiem tyle razy, ile tego
mężczyznę na krześle przed sobą.
- Witaj James – zaczął
mężczyzna za biurkiem – Przyszedłeś tutaj sam, więc masz dwie minuty na
tłumaczenia.
- To było tylko
dziecko! – wybuchnął James ku własnemu zdziwieniu.
Pogodził się z losem,
przynajmniej tak myślał. Nie chciał umierać. Nie był przykładem wzorowego
obywatela, ale kończyć swój żywot w taki sposób? W takim miejscu? Nagle przed
oczami stanęła mu przerażona twarz chłopca, do którego mierzył z broni. Był
niewinny. Zapewne nawet nie wiedział o szemranych interesach swojego ojca, a
już musiał za nie płacić. Te dwie postacie, jak cienie stojące za jego katem.
Mają podobny wiek.
- Dziecko czy nie, Brad
wiedział, czym grozi niewywiązanie się z umowy, podobnie jak ty wiedziałeś,
czym grozi niewykonanie zadania. Luka!
Chłopak stojący po jego
prawej stronie w błyskawicznym tempie wyciągnął pistolet i wymierzył go prosto
w twarz Jamesa.
- Widzisz, moi chłopcy
zrobią wszystko, co im każę. Prawda, Mike? – jednak tym razem chłopiec nie
wyciągną broni.
Drugi z bliźniaków stał
spokojnie, wiedział, że to nie był rozkaz. Rzadko kiedy taki był kierowany do
niego, zazwyczaj to jego brat się tym zajmował.
- Znają swoje miejsce,
jednak nie zawahałbym się ich poświęcić, gdyby mnie zdradzili.
W pomieszczeniu
panowała gęsta atmosfera. Czy to za sprawą dymu, czy smrodu śmierci. Jedno było
pewne – ktoś niedługo umrze. James już się nie bał. Uratował tamtego chłopca i
nie był to powód do wstydu czy strachu. Widząc jak Luka trzyma pewnie pistolet,
żałował nad ich losem.
- Spotkamy się w
piekle, Gregg – rzekł mężczyzna.
- Lu-uka.
Chłopak natychmiast
pociągnął za spust. Dźwięk wystrzału, bo kto w takiej dzielnicy kusiłby się na
tłumik? Nikt nawet nie zwróciłby uwagi na to, co dzieje się w piwnicy jednej ze
starych kamienic. A działo się sporo. Szczególnie dla Greggorego Slechta. Kiedy
James doszedł do siebie, stwierdził, że chłopiec chybił. Następnym zaskoczeniem
było ciało wciąż żywego Gregga leżące na podłodze, do którego mierzył jeden z
bliźniaków. Drugi zaś przykucnął przy twarzy mężczyzny zdejmując ręką kaptur.
- Nie jesteś już taki
wygadany, co? – Chłopak przychylił lekko głowę uśmiechając się, jednocześnie
jego brat cały czas pozostawał nieruchomy.
James cofnął się kilka
kroków zszokowany. Nie umknęło to wzrokowi chłopców.
- E, gdzie to? Jak się
ruszysz pożałujesz, że wtedy spudłowałem – rzekł bliźniak stojący nad Greggiem.
Kaptur wciąż zasłaniał
mu głowę. James nie zauważył, kiedy wyciągnął drugi pistolet i znów w niego
celował. Przez chwilę James gdzieś głęboko cieszył się z takiego obrotu
sytuacji, jednak teraz wolał już zginąć od tamtego strzału. Nie wiedział, co
chcą z nim zrobić, a na pewno nie było to nic tak humanitarnego jak
wypuszczenie na wolność.
- Wy, wy… przygarnąłem
was, a wy… - sapał mężczyzna na podłodze
- O, nie. To my cię
przygarnęliśmy. Nie przywykliśmy rozmawiać ze śmieciami. Leon? – Chłopak rzucił
bratu jeden z pistoletów.
Chłopiec wyprostował
się wsuwając jedną ręką kaptur.
- Leo i Hyeanas,
Zabójcy ze Szkoły Llofrudd.
Wraz z tymi słowami
ostatnia nadzieja Jamesa zgasła. Umarła, zanim zdążyła się tak naprawdę
urodzić. Osobiście nigdy nie spotkał kogoś z tej szkoły, zdarzało mu się nawet
myśleć, że jest to wymysł władz, aby straszyć bandytów i kandydatów na nich.
Teraz przed oczami ma żywy dowód, że taka szkoła nie tylko istnieje, ale nawet
aktywnie działa. Jeden strzał zakończył żywot groźniej szychy z szajki
narkotykowej. Zostawało tylko pytanie: co z nim zrobią? Gdyby chcieli go zabić
mogliby to zrobić wcześniej.
- Naprawdę obleśny typ
– stwierdził chłopak odkładając broń na biurko.
Jego brat patrzył
prosto w oczy Jamesa gotowy strzelić jakby ten tylko drgnął. Chłopak położył mu
dłoń na ramieniu.
- Idziemy, Leon –
szepnął.
Wychodząc Leon
przycisnął broń do piersi Jamesa, a gdy ten wziął ją drżącymi rękami, rzekł:
- Sprawdź magazynek.
Opuszczając
ponury budynek chłopców minęło kilku policjantów. Mundurowi nie podnieśli nawet
wzroku aby spojrzeć na ich twarze.
- W końcu – mruknął
Jake przeciągając się.
Spojrzał przelotnie na
brata. W sumie nie musiał nawet na niego patrzeć, żeby stwierdzić, że coś jest
nie tak.
- Ej, Leon?
- Hym? Tak, tak.
Wracajmy już.
Zapowiada się bardzo ciekawa historia ;) Piszesz ciekawym stylem. Pierwszy rozdział, a jak mnie wciągnął. Osobiście lubię tego typu opowiadania więc chyba zostanę tu na dłużej. Jedynie co mi przeszkadzało to bardzo mała czcionka, ale wystarczyło pare razy powiększyć ;P
OdpowiedzUsuńCóż... Pozostaje mi czekać na kolejny rozdział.:)
Miło mi, że Ci się podoba ;)
UsuńCzcionkę już lecę powiększać, bo również miałam wrażenie, że jakaś mała...